Wywiad z Panią Bogusławą Romaniewską – wiceprezeską tarnowskiego oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich

Bogusława Romaniewska, wiceprezes tarnowskiego Oddziału Towarzystwa Miłośników
Lwowa i Kresów Południowo–Wschodnich. Urodzona podczas II wojny w Kamionce Strumiłowej, kilkadziesiąt kilometrów od Lwowa.

Pierwodruk wywiadu ukazał się w kwietniowym numerze kwartalnika Awedis.

dr Andrzej Gliński: Wiem, że jest Pani wiceprezesem Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich?


Bogusława Romaniewska: Oddziału w Tarnowie, bo Towarzystwo jest ogólnokrajową organizacją i ma odziały w
poszczególnych miejscowościach.


AG: Czy mogłaby Pani przybliżyć naszym czytelnikom, co to jest za organizacja?


BR: Towarzystwo powstało w 1988 roku, a odział w Tarnowie powstał niewiele później, bo w 1989.
Staramy się popularyzować i utrwalać historię kresową, wspierać Polaków, którzy tam pozostali, dbać o miejsca pamięci narodowej, wspierać ratowanie polskich śladów.
Poświęcamy czas i środki młodemu pokoleniu Polaków, żeby poznali historię i kulturę Polski i by podnosić w nich ducha polskości.

AG: Jak się żyje Polakom na Ukrainie?


BR: Różnie. Powiedziałabym, że był czas, kiedy żyło się bardzo źle. Teraz można powiedzieć, że u tych, którzy mają rodziny pracujące w Polsce, zwiększył się poziom dostatku. Poza tym
wzrosła u nich świadomość. Bardzo dużo młodzieży przyjeżdża do Polski na studia. Jest zaangażowana w różne inicjatywy, np. organizowane przez konsulat, samorządy etc. Nie słyszałam, żeby były teraz jakieś takie akty, które by dyskryminowały Polaków, w taki sposób
w jaki to było dawniej.


AG: czy program karta Polaka pomaga?


O tyle pomaga, że można łatwiej przebrnąć tę granicę. Większość Polaków, którzy mieli możliwość, to ją wyrobili. Karta Polaka otwiera im możliwość opieki medycznej w Polsce,
studiowania, w tym różne ulgi, np. kolejowe, w muzeach.
Wróćmy do Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich.

AG: Słyszałem, że bardzo pomagacie dzieciom na Ukrainie?


BR: Jest to taka nasza największa praca, która rzeczywiście dała dość dobre rezultaty. Niemalże od początku istnienia towarzystwa kontaktowaliśmy się ze szkołami i poszczególnymi środowiskami polskimi, które tworzą pewne skupiska na Kresach. Byliśmy też inicjatorami wspierania ich w różnych dążeniach, jak na przykład powstanie szkoły w Strzelczyskach, które
udało się dzięki temu, że Ci ludzie byli bardzo nieugięci, myśmy też ich w tym wspierali. A ponieważ Senat włączył się do tego dzieła, powstała jedna z najładniejszych szkół na Ukrainie. Można powiedzieć, że ta miejscowość była „utopiona w wódce”, jak sami stwierdzili Ukraińcy, że to jest miejsce bez żadnej przyszłości. A tam przecież mieszkała
większość Polaków. Na szczęście przyjechał bardzo aktywny ksiądz Andrzej Rams, który zajął się tymi ludźmi i zwalczył pijaństwo. Uruchomił zakład stolarski, dzięki temu, że miał możliwość sprowadzić z zagranicy maszyny. Nauczył tych ludzi fachu. Zaczęli oni coś robić,
coś dawać od siebie. Żyć aktywniej. Ludzie wybudowali piękny kościół, który jeszcze łączy się z ciekawą historią, bo przedtem była tam tylko niewielka kaplica, która spłonęła. Ksiądz w
zgliszczach znalazł nieuszkodzoną lakierowaną drewnianą figurę Matki Bożej, podniósł ją i to był znak, że trzeba kościół budować. Mieszkańcy sami się tego podjęli i budowa została szczęśliwie ukończona. To była wspólna więź i cel tych ludzi, że oni umieli się wszyscy razem
zabrać do roboty. W sąsiedniej miejscowości Krysowice był bardzo duży majątek ziemski, który należał do Stadnickich. Po wojnie był zrujnowany przez Sowietów i ksiądz zainicjował
tam budowę ośrodka, w którym zakonnice Służebniczki Śląskie opiekują się ludźmi. Jest tam przychodnia zdrowia, przedszkole.
Jeśli chodzi o dzieci, to mamy kontakty z kilkoma miejscowościami i co roku się staramy organizować dla nich kolonie. Dwutygodniowy turnus, nastawiony na program edukacyjny.
Staramy się operować językiem polskim podczas pobytu. Dzieci kiedy z nami rozmawiają, to mówią po polsku, ale ze sobą, kiedy się np. kłócą po ukraińsku. Tak to wygląda. To są dzieci
nie tylko ze Strzelczysk, ale z Sambora, Szczerca, czy też Stanisławowa.


AG: Co zobaczą dzieci w Polsce?


BR: Przyjeżdżają do Tarnowa. Sam Tarnów jako miasto ma bardzo dużo pięknych zabytków. Poza
tym odwiedzają Kraków. Mają tam lekcje muzealną na zamku wawelskim, zwiedzają
katedrę, dzwon Zygmunta, Starówkę. Zawsze dodatkowo jest jakaś wycieczka po
Małopolsce, w 2019 roku byliśmy jeszcze w Ojcowie. Bardzo się udała. Dzieci były
zachwycone skałami, które zrobiły na nich duże wrażenie. Dodatkowo jest tam świetnie
zorganizowane muzeum przyrodnicze. Uprzednio byliśmy w Bieczu, Gorlicach, w tzw.
Karpackiej Troi w okolicach Jasła, gdzie jest skansen archeologiczny. Niedaleko Tarnowa
odwiedzamy malowaną wieś Zalipie, gdzie wszystkie domy są ozdobione wymalowanymi
bukietami kwiatów.
Oprócz wycieczek staramy się zwrócić uwagę na inne rzeczy. Żeby dzieci miały dobre
warunki, zakwaterowanie, wyżywienie, zajęcia rekreacyjne, sportowe, prelekcje, lekcję
języka polskiego, zajęcia z udzielania pierwszej pomocy. Dzieciom najbardziej podoba się
zawsze pływalnia, ścianka wspinaczkowa. Mamy dobrą kierowniczkę kolonii, która ma wiele
pomysłów i dzieci nigdy się u nas nie nudzą.


AG: Przejdźmy jeszcze do innych waszych działań. Wiem, że zajmujecie się ratowaniem zabytkowych polskich mogił na Kresach?


BR: Tak, już od wielu lat w dzień Wszystkich Świętych i w dni sąsiadujące organizujemy zbiórki
publiczne i z tych środków odnowiliśmy już około 50 grobów. Zawsze dobieramy takie

obiekty, które są ważne ze względu na postacie, które są pochowane w tych grobach.
Zazwyczaj są to ludzie zasłużeni dla Kresów Wschodnich. Dbamy o miejsca pamięci
narodowej. We Lwowie o cmentarz łyczakowski i cmentarz janowski. Co roku robimy też
remonty na cmentarzu janowskim, bo ten cmentarz jest bardzo zaniedbany. Tutaj czas
zadziałał i też była dawniej celowa dewastacja. Teraz jest więcej wprowadzonego porządku,
w pewnym stopniu dzięki temu, co my robimy i Krakowskie oraz Katowickie Towarzystwo
Miłośników Lwowa, staramy się znajdować groby, które można wyremontować, na które nas
stać. Na samym początku dawaliśmy też pieniądze na odbudowę cmentarza Obrońców
Lwowa, ale od czasu kiedy nasze państwo się w to zaangażowało, to staramy się nasze
działania ulokować gdzie indziej. Staramy się wspierać i co roku przeznaczamy środki na
cmentarz, który jest w okolicach Stanisławowa w Czarnym Lesie, gdzie Niemcy rozstrzelali
więźniów – inteligencję ze Stanisławowa. Była to przeważnie tamtejsza elita, ludzie
wykształceni, nauczyciele zgromadzeni przez hitlerowców pod pozorem przygotowania do
rozpoczęcia roku szkolnego, prawnicy, lekarze. Cmentarz jest na terenie dwóch hektarów,
więc jest to duży obszar, sporo pracy i znaczne potrzeby, żeby to utrzymać. Wspieramy
tamtejsze Towarzystwo Kultury Polskiej w Stanisławowie, by pozostało świadectwo o tym co
się działo. Jeszcze chciałam wspomnieć o wsi Wolica niedaleko Mościsk, ( tuż przy granicy),
wcześniej wieś się nazywała Lacka Wola. Byliśmy inicjatorami budowy przy kościele groty
pamięci, gdyż batalion „Nachtigall” w czasie wojny zdziesiątkował wieś. Wybudowana jest
scena Piety i zamieszczone tablice, na których wypisano nazwiska zamordowanych osób.
W okolicy Mościsk , dzięki wskazówkom uzyskanym od księdza proboszcza w Pnikucie,
odnaleźliśmy mogiłę żołnierzy Nowogrodzkiej Brygady Kawalerii gen. Władysława Andersa,
poległych we wrześniu 1939 r. Staraniem parafian, przy naszym wsparciu finansowym udało
się wykonać mały pomnik, który widoczny jest na wzgórzu, z drogi do Sambora, we wsi
Władypol.
Dzięki naszym staraniom i środkom na innych mogiłach wojskowych zostały wykonane
nagrobki i pomniki np. w Krysowicach i Dawidowie.

AG: Chciałbym zapytać, czy jakieś groby Polaków pochodzenia ormiańskiego były odnawiane przez Pani organizację?


BR: Przede wszystkim odnowiliśmy na cmentarzu łyczakowskim grób matki arcybiskupa Józefa
Teodorowicza – Gertrudy Teodorowiczowej. Dwa lata temu zrobiliśmy remont na cmentarzu
łyczakowskim grobowca rodziny Gidlewskich, w którym spoczywają Wacław Aksentowicz h.
Jaxa, uczestnik powstania styczniowego i Ludwik Aksentowicz h. Jaxa- weteran powstania
styczniowego. Dalej szukamy takich obiektów i jest prawdopodobne, że się nimi zajmiemy.


AG: Wasza organizacja znana jest jeszcze z organizowania corocznej imprezy w Tarnowie pt. Dni Lwowa?

BR: Dni Lwowa są poświęcone właśnie tematom kresowym. Każdy rok ma swój temat przewodni,
w tym chcemy nagłośnić bitwę pod Zadwórzem, bo w 2020 r jest okrągła rocznica bitwy. To
jest jednak mało znany temat i kiedy się omawia wojnę polsko-bolszewicką, to zbyt mało
uwagi poświęca się tej bitwie, a przecież tam pod Lwowem zatrzymano Konną Armię
Budionnego.
Warto, też przypomnieć, że poległo tam bohatersko dwóch polskich Ormian. Porucznik
Antoni Dawidowicz oraz Konstanty Zarugiewicz.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że Dni Lwowa, to impreza, która utrwaliła się w kalendarzu
imprez w naszym mieście, ważna dla Tarnowian. Cieszy się wielkim zainteresowaniem.
Zapraszamy co roku na nią polskie organizacje działające na Ukrainie, które chcemy jak
najlepiej ugościć. Mamy dzięki Dniom Lwowa ważne święto, w czasie którego się razem
spotykamy. Dni Lwowa są połączone z występami artystycznymi, wykładami, wystawami etc.
Pomagają nam szkoły i angażuje się młodzież. Młodzi ludzie zapoznają się z tematami,
których wcześniej nie znali, pomagają nam później w innych naszych inicjatywach, zbierają
na przykład pieniądze podczas kwest, dzięki którym pozyskujemy środki na remont mogił,
pomagają organizować pomoc świąteczną dla Polaków na Ukrainie, z którą corocznie
docieramy do Rodaków.


AG: Proszę powiedzieć coś o członkach Pani organizacji?


BR: Jesteśmy trochę też sami dla siebie. Są osoby, które mają wspomnienia i chcą się nimi
podzielić, a przedział wiekowy to jest przeważnie 70 plus. Dzięki temu, że się razem
organizują, są aktywniejsi i czują się jeszcze potrzebni. Staramy się wprowadzać ten lwowski
nastrój, przyjemny, wesoły. Czasem śpiewamy różne piosenki lwowskie. Lwowski humor jest
naprawdę bardzo sympatyczny i przy różnych okazjach staramy się jakąś perełkę z tego
repertuaru nagłośnić.


AG: Proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że prywatnie się zaczęła Pani interesować tymi
tematami kresowymi?


BR: Pochodzę z rodziny kresowej, zresztą ja się na Kresach urodziłam. Gdy dowiedziałam się o
powstaniu Towarzystwa zgłosiłam się i zaczęłam działać.


AG: Chciałem zapytać Panią o korzenie ormiańskie?
Moja mama była pochodzenia ormiańskiego. Jej dziadkiem (ze strony matki) był Grzegorz
Janowicz, babcią była spoczywająca zresztą na cmentarzu łyczakowskim Rozalia Janowicz z
domu Donigiewicz, więc też Ormianka. Ojciec mojej mamy nie był Ormianinem, ale pochodził
ze Stanisławowa. Był pracownikiem kolejowym na stacji w Stanisławowie.


AG: Kolejarz to pracownik państwowy w drugiej RP.

BR: Tak. Mama wcześnie straciła oboje rodziców i później jej bardzo pomogło to, że miała duże
ulgi kolejowe po ojcu, dzięki czemu mogła się uczyć w Krakowie. Mój tata o nazwisku
Stefanowicz również był pochodzenia ormiańskiego. Mama mojego taty nie była Ormianką (z
domu Halecka), ale mieszkała w Kutach i Kołomyi. Przejęła sporo ormiańskich zwyczajów,
kuchnię. Ojciec taty – Gabriel Stefanowicz był w pełni Ormianinem.


AG: Czyli ma Pani mieszane polsko-ormiańskie pochodzenie z obu stron…


BR: Tak, to prawda. Rodzice brali w Kutach ślub w kościele ormiańskim.
Byłam w Kutach. Tak się złożyło, że zorganizowałam wycieczkę do Kołomyi, na Pokucie.
Pojechaliśmy też do Kut i byliśmy na cmentarzu ormiańskim, gdzie jest dużo grobów
chaczkarowych. Właśnie w takim grobie spoczywa mój pradziadek Grzegorz Janowicz.
Jestem pełna uznania dla Pani Marty Bohosiewicz, która dba o ten cmentarz, co roku tam
organizuje przyjazd z młodzieżą i rzeczywiście ten cmentarz jest zadbany. Szczególnie, że
niektóre tamtejsze groby to naprawdę zabytki i to wszystko jeszcze przetrwało i jest w
dalszym ciągu zadbane.


AG: Czy można w jakiś sposób powiązać Pani ormiańskie pochodzenie z zamiłowaniem do Kresów?


BR: Wychowałam się w domu, gdzie na ścianach wisiały kilimy stamtąd i były przedmioty, które
się udało uratować. Porcelanowe elementy, cukierniczka srebrna, huculskie pamiątki, to co
udało się wywieźć. Wciąż wspominało się minione zdarzenia z Kresów. Dziadkowie od strony
ojca przyjechali później niż my, bo my przyjechaliśmy jeszcze za Niemców. W jednym
wagonie towarowym była cała nasza rodzina plus koń – „Mercedes” mojego ojca. Długo służył nam później w Gorlicach. Mój tata był lekarzem weterynarii i jego pierwsza posada
była w Kamionce Strumiłowej. Za sowietów niewiele brakło, żeby został deportowany w
czasie wywózek na Sybir, ale rozpoczęła się wojna z Niemcami i już mojej rodziny nie zdążyli
wywieźć. Później straszne rzeczy wydarzyły się w 1944. Kamionka była w pobliżu Wołynia,
bo to na północ od Lwowa. Miałam wtedy 3 lata, ale pamiętam łuny pożarów, które
widziałam z okna. A tam rzeczywiście wtedy był pogrom polskich wsi. To był rozpaczliwy
obraz. Moją rodzinę ta straszna tragedia dotknęła w Kutach. Moja mama w związku z tym, że
była sierotą, wychowywała się u siostry swojej matki – Petroneli Donigiewicz, która wcześnie
owdowiała, ale potrafiła sobie świetnie poradzić. Wybudowała piękną willę, gdzie gościła
turystów, letników z Warszawy. Zawsze w lecie miała gości. Kuty są pięknie położone, plaża
nad Czeremoszem, góra Owidiusz, to była miejscowość turystyczna, kurort. Petronela
Donigiewicz została zamordowana w czasie zmasowanego ataku Ukraińców na Kuty. Część
ludzi schroniła się Kościele ormiańskim, ale Petronela, w drodze do kościoła zajrzała do domu
swojej siostry przyrodniej i jej córek, a tam na podwórzu już niestety byli Ukraińcy i je zamordowali. Niedawno ufundowałam granitową tablicę na ich grób, bo była tylko
prowizoryczna tabliczka blaszana. Jest na niej napisane: Petronela Donigiewicz , Anna, Zofia, Stefania Bogdanowicz 1944r. Wszystkie leżą w tym wspólnym grobie. Właśnie ta ciocia
Petronela wychowała moją mamę. Czuję ogromny żal….


AG: Czasem niektórzy ludzie stwierdzają, że nie wolno o tym mówić, bo to może konfliktować, powodować animozje. Jednak o takiej tragedii trzeba powtarzać i pamiętać, żeby już nigdy się nie powtórzyła.


BR: To jest przerażające, że ludzie są do tego stopnia w stanie oszaleć i stracić miarę w
okrucieństwie i przecież tyle razy to się już powtarzało… Ja tego nie rozumiem. W każdym
razie pokolenie moich rodziców miało ciężkie przeżycia. To dziwne, że oni po tym wszystkim
byli normalni i potrafili odbudować swoje życie, zabrać się do pracy, tworzyć. Mieli dużo
wewnętrznej siły. Moja mama była patriotką, zawsze przeżywała sprawy polskie.
Wspominała, że 1919 roku, gdy nauczycielka powiedziała, że już mamy wolną Polskę, to tak
głośno zaśpiewała hymn, że zdarła gardło.
Żałuję, że kiedy byłam młodsza i jeszcze była okazja aby dowiedzieć się więcej o życiu
mojej rodziny na kresach, nie wykorzystałam tej szansy. Teraz, kiedy się postarzałam, wiele
pytań chciałbym jeszcze zadać, ale już nie ma tych, którzy mogliby na nie odpowiedzieć.
Staram się gromadzić i utrwalić wiedzę o rodzinnych dziejach , którą dane mi było poznać,
żeby nie umknęło.

Andrzej Gliński, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Wrocławski), prezes Instytutu
Grzegorza Piramowicza, autor prac na temat historii polskich Ormian w czasach
nowożytnych), współpracownik zespołu badawczego NPRH pt. „Pomniki dziejowe Ormian
polskich” realizowanego w Fundacji Kultury i Dziedzictwa Ormian Polskich.