Babcia Ormianka ze Śniatyna. Wywiad z profesorem Romualdem Gellesem

Przedstawiamy wywiad przeprowadzony przez dr. Andrzeja Glińskiego z byłym Rektorem Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Romualdem Gellesem. Pierwodruk rozmowy ukazał się w kwartalniku Ormian polskich „Awedis” (nr 36, 2018). Zapraszamy do lektury!

Panie Profesorze, proszę powiedzieć –  kiedy i gdzie rodzina Gellesów osiadła na terenie Polski?

Nie wiem tego dokładnie, ale myślę, że Gellesowie pojawili się na Kresach w ramach kolonizacji, u schyłku XVIII wieku, po pierwszym rozbiorze Polski, gdy te tereny znalazły się pod władzą Habsburgów.  Tradycja rodzinna przekazuje, że było ich pięciu braci Austriaków m.in.: Anton, Josef i mój prapradziadek Filip. To imię Filip cały czas pojawiało się regularnie w mojej rodzinie.  Znalazłem w Internecie akt ślubu mojego pradziadka Filipa z 1864 roku. Niedługo zamierzam pojechać do Warszawy i popracować trochę nad sagą rodzinną.

Słyszałem, że babka Pana Profesora była Ormianką. Może mógłby Pan Profesor coś o niej opowiedzieć?

To prawda.  Babcia Michalina z rodziny Filewiczów (1884-1960) mieszkała w Śniatynie i była Ormianką.  Była ona córką Wojciecha Filewicza i Anny Musiałowicz, która też była Ormianką.  Kiedy rozmawiałem z babcią, to mówiła, że Ormianie na tych terenach mieszkali od zawsze. Od dziecka wiedziałem, że była Ormianką i miałem od małego o Ormianach bardzo dobre zdanie. Babcia odróżniała się od innych kobiet, bo miała ciemną karnację i ciemne włosy. Teraz po latach żałuję, że nie dowiedziałem się więcej.  Bardzo ją lubiłem. Babcia od strony mamy była wysoka i surowa. A ta babcia Ormianka była bardzo ciepła. Potrafiła gotować wspaniałe rzeczy. Na Święta piekła zawsze takie wyborne buły z warkoczami i z makiem. Wtedy wydawało mi się oczywiste, że wszyscy tak robią, ale to tylko babcia takie rzeczy potrafiła zrobić. Miałem w zwyczaju pukać do pokoju babci i prosić ją o coś słodkiego, a babcia zawsze coś miała przygotowanego, jakieś andruty i ciasta. Naśmiewała się ze mnie, że powinienem być dzieckiem cukiernika.

Babcia codziennie rano chodziła do kościoła. Pamiętam, że było dla niej ważne, jak przywieziono do Brzegu Dolnego ze Śniatynia obraz. W ogóle babcia bardzo nie chciała wyjeżdżać ze Śniatynia. Po wojnie, gdyśmy wyjechali, to ona jeszcze została. Zdecydowała się czekać na syna Kazimierza, który został zmobilizowany do wojska. Babcia martwiła się, że nie będzie miał gdzie wrócić.

I w tym tyglu narodowościowym babka poznała Austriaka Filipa Gellesa, który był właścicielem kuźni i miał gospodarstwo rolne. I to byli moi dziadkowie. Z tego małżeństwa było czterech synów i dwie córki. Najstarszym synem był mój ojciec Jan (czyli w połowie Ormianin). Drugim był Kazimierz, później Tadeusz, Karol i dwie córki: Edwarda i Czesława. Jedna z nich zmarła jeszcze przed wojną, a druga w trakcie. Mąż babci – Filip zginął w 1924 r. w nieszczęśliwym wypadku. Trafił go piorun w czasie burzy. Babcia została sama z sześciorgiem dzieci. Najstarszy – mój ojciec, miał dwie lewe ręce do fizycznej roboty i został nauczycielem. Kuźnię przejął drugi syn – 16-letni Kazimierz. Kolejni dwaj bracia Karol i Tadeusz zdali maturę.  Mam do dzisiaj zachowane świadectwo maturalne Tadeusza.

Uważam, że babcia była bardzo dzielną osobą, nie załamała się po śmierci dziadka, potrafiła utrzymać dyscyplinę w domu i wykształciła swoje dzieci. Myślę, że to dlatego, że wyszła z takiej rodziny, która nie poddaje się trudnościom i coś jej z tego zostało.

Czy mógłby Pan Profesor opowiedzieć jeszcze o rodzicach i braciach taty?

Moi rodzice to ojciec Jan, urodzony w 1905 r. i dwa lata młodsza mama Helena – córka drohobyckiego telegrafisty, Szymona Skoczylasa. Jak się skończyła pierwsza wojna, oboje poszli do seminarium nauczycielskiego, gdzie był wysoki poziom nauczania. Kiedy Piłsudski zajął Wileńszczyznę, to brano przepojonych patriotyzmem nauczycieli z Galicji i tam wysyłano. Rodzice poznali się w pociągu jadącym na Wileńszczyznę. Uczyli kilka lat dzieci w powiecie bracławskim. Ich ślub odbył się 23 czerwca 1928 roku w kościele św. Ducha w Wilnie. Później udało im się wrócić do Śniatynia. Moi rodzice przeżyli obie wojny światowe i to musiało odbić się na ich zdrowiu, bo umarli bardzo młodo. Stryj Karol, najmłodszy brat ojca, który po wojnie znalazł się we Francji i miał tam dobre warunki egzystencji, dożył 98 lat.

Moi dwaj stryjowie – Tadeusz i Karol – przedostali się przez Rumunię na Zachód. Jeden we Francji dostał się do niewoli niemieckiej, drugiemu udało się wyjechać do Anglii. Początkowo służył w 1. Dywizji Grenadierów pod dowództwem gen. Bronisława Ducha.  Trzy lata temu zdigitalizowano dziennik rozkazów tej Dywizji z 1943 r., w którym znalazłem stryja Tadeusza, starszego ułana w Brygadzie Spadochronowej, skazanego na dwa tygodnie twierdzy za niewykonanie rozkazu. Po wojnie korespondował on z babcią i wysyłał jej paczki. Z kolei stryj Kazimierz w czasie II wojny światowej trafił do armii gen. Zygmunta Berlinga, do saperów. Należy do rekordzistów w ilości rozbrojonych min. W 1945 roku, idąc za frontem, rozbroił około 16 tysięcy min i otrzymał przydomek „Nieomylny”. Po wojnie osiadł pod Oławą w Bystrzycy Oławskiej i pracował w kuźni jak na Wschodzie. Jego losy opisał Alojzy Sroga w książce pt. „Saperskie opowieści”.

Czy pamięta Pan coś z okresu dzieciństwa?

Jestem rocznik 1941, pamiętam jeden epizod. Jak były ukraińskie napady na Polaków – to Polacy chowali się na noc do kościoła, barykadowali się i czuli się bezpiecznie. Pamiętam taką scenę jako dziecko, że zakładali mi kominiarkę i zacząłem krzyczeć, że to mnie gryzie i matka mówi, żebym był cicho, bo banderowcy i wtedy spojrzałem przez okno i zobaczyłem ogień. Gdzieś tam podpalili samochód i on płonął. Ja tylko tę scenę pamiętam. Kiedyś ojciec wziął moją starszą siostrę w nocy na kościelną wieżę, żeby zobaczyła płonące wioski pod Śniatyniem.  Siostra tak się czuła zobligowana tym apelem ojca, że spisała później wspomnienia ze Wschodu i pionierskie z Oławy.

Jak rodzinie Gellesów udało się przetrwać drugą wojnę światową?

Urodziłem się parę kilometrów od Śniatynia w wiosce Wołoczkowce. Jak wybuchła wojna i wkroczyli Rosjanie, to rodziców wyrzucili ze szkoły w Śniatynie.  Znaleźli pracę właśnie w tej wiosce w Wołoczkowcach. W Śniatynie został brat ojca Kazimierz, który prowadził kuźnię. Stryj wspominał, że w styczniu 1940 r., jak jechał na moje chrzciny ze Śniatynia do Wołoczkowiec, to była taka zima, że nie dało się saniami przejechać. Bardziej niebezpiecznie zrobiło się w 1941 r., jak wkroczyli Niemcy, gdyż wtedy ukraińskie organizacje nacjonalistyczne zaczęły kolaborować z Niemcami. Dochodziły do nas sygnały o różnych mordach. Rodzice czuli się zagrożeni i postanowili wrócić do Śniatynia. Ojciec powiedział, że pójdzie do miasta i załatwi furmankę. Poszedł nie drogą, tylko żeby było bezpieczniej wzdłuż Prutu, gdzie można było się skryć w łozach przed Ukraińcami. Minął jednak dzień i zrobiło się ciemno, a ojciec nie wracał. Mama została z trojgiem dzieci: siedmioletnia siostra, czteroletni brat i ja – najmłodszy. Mama w desperacji zabrała nas wszystkich do swojego kolegi z pokoju nauczycielskiego, ukraińskiego popa. Powiedziała mu, że się boi, że nas wymordują i żeby dał jej schronienie, bo ma nadzieję, że mąż jutro wróci. Pop zgodził się tylko na jedną noc. Mama i siostra opowiadały mi później, jak w nocy usłyszały poruszenie na podwórzu. Świecił jasny księżyc i zobaczyły, że przyszli i mówią do popa:” Dawaj ich”. Pop odpowiedział, że póki jesteśmy pod jego dachem, to nie może nas wydać. Powiedział, że jutro sobie pójdziemy i żeby wtedy robili sobie z nami, co chcą. Miał jednak wystarczająco przyzwoitości i nie dał nas zamordować w swoim domu. Rano przyjechał mój ojciec furmanką obłożoną snopami siana i z dwoma uzbrojonymi węgierskimi żołnierzami, którym zapłacono za eskortę. W Śniatynie było bezpieczniej, chroniliśmy się w kościele.

Wróćmy może jeszcze do Śniatynia? Mógłby Pan Profesor coś opowiedzieć o tym mieście?

To był fenomen. W takim niewielkim miasteczku mieszkali obok siebie Ukraińcy, Żydzi, Polacy, Ormianie.  Oni wszyscy musieli ze sobą współżyć i jakoś to się układało. W 2000 r. pojechałem do Lwowa w ramach obowiązków służbowych, gdyż przyznano na Uniwersytecie Lwowskim doktorat honoris causa naszemu byłemu rektorowi Alfredowi Jahnowi, który mieszkał i studiował przed wojną we Lwowie. Niestety, zmarł on i nie można mu było wręczyć tej nagrody. Rektor ze Lwowa uznał, że przywiezie ten dyplom do Wrocławia, ale nie doszło do tego. I w końcu pojechałem z prorektorem J. Ziółkowskim do Lwowa, żeby zaprosić rektora na uroczystości 300-lecia UWr. I przy okazji odebrałem ten dyplom. Gdy byłem we Lwowie, poprosiłem rektora, żeby dał nam samochód, ale zgłosił się młody prorektor prawnik, który wrócił z Niemiec z nowym autem i zaproponował, że on chętnie z nami pojedzie. Zrobiliśmy w ciągu dnia 600 kilometrów: Lwów, Tarnopol, Husiatyn, Śniatyń i Kołomyja. Drogi były kiepskie, ale on miał dobre auto i się udało.

Śniatyń w 2000 r. przypominał polskie miasteczka z początku lat 90. ubiegłego wieku. Ludzie handlowali na ulicy. Odczuwałem wtedy pewne emocje. Myślałem o tym, że moi przodkowie mieszkali tutaj od wieków.  Dolina Prutu jest piękna. Patrzyłem z jednego miejsca z góry, niedaleko kościoła ormiańskiego i widziałem most na Prucie i tę wspaniałą rzekę. Dzwoniłem wtedy ze Śniatynia do mojego stryja, najmłodszego brata ojca, który od wojny mieszkał we Francji i on mną sterował. Na przykład mówiłem mu, że jestem przed cmentarzem. On pytał, czy widzę na wprost kaplicę i polecił mi iść  na lewo od kaplicy, gdzie powinien być rodzinny grobowiec. Rzeczywiście zachował się duży, okazały grobowiec z wysokim kamiennym napisem „grobowiec rodziny Gellesów”. Spoczywa tam dziadek Filip i jego dwie córki. Znalazłem jeszcze zrujnowany kościół ormiański. Była tam też synagoga i kościół katolicki oraz prawosławny. To były dla mnie wielkie przeżycia. Był maj, gdy widziałem tę bujną przyrodę, te pola, czarnoziem i wszystko kwitnące. Czułem jakąś więź, rodzaj atawizmu. Szukałem jeszcze naszego domu, ale nie pamiętałem, gdzie stał, tylko tak mniej więcej z opisów. Obok pobudowali już wysokie wieżowce i hotel Prut. Nagle patrzę, jest jeszcze jakiś dom. Rozwalony już. Stoi dźwig i mają dalej budować. Intuicyjnie coś wyczułem i porobiłem zdjęcia. Po miesiącu już go nie było. A to, jak się okazało, był właśnie nasz dom. Poznaliśmy po tym, jak porównałem zdjęcie od frontu z fotografią przedwojenną,  okazało się, że okna miały takie charakterystyczne uszy, taką ozdobę architektoniczną oraz takie samo wejście, drzwi. Żałuję, że dom nie był w takim stanie, żebym mógł wejść do środka. To przeżycie było dla mnie ważne, bo od dawna bardzo mnie męczyło, żeby tam pojechać. Stryj z Francji, gdy u nas się zmienił ustrój, również bardzo chciał odwiedzić Śniatyń, bo przyjeżdżał do Polski, ale mu się nie udało. Jego jedyny syn Bogdan, z którym mam kontakt, również przyjeżdżał do Polski.  Zrobiłem wtedy sporo zdjęć m.in. bardzo ładnego ratusza, domu, boiska szkolnego. Żona stryja mówiła mi potem, że on całymi nocami siedział z lupą i oglądał ze wzruszeniem fotografie.

Jak wyglądał wyjazd Pana rodziny ze Śniatynia? Jak to się stało, że Gellesowie trafili do Oławy?

To że trafiliśmy akurat do Oławy, to przypadek. Ojciec spotkał przedwojennego inspektora oświaty ze Lwowa Jana Reitera, którego znał i który zaproponował mu Oławę. Mam nawet zachowany imienny bilet kolejowy ojca z Przemyśla do Oławy z czerwca 1945 r. W sierpniu 1945 r. zamieszkaliśmy w Oławie w dużym 6-pokojowym mieszkaniu. Należało do nas całe pierwsze piętro w dużej willi. Ojciec pojechał najpierw do Oławy jako nauczyciel. Znalazł to miejsce i wrócił po nas do Przemyśla, gdzie się zatrzymaliśmy u rodziny. Mieszkała z nami babcia Ormianka – Michalina. Żyliśmy tam od 1945 do 1954 r. Ojciec organizował szkolnictwo, doprowadził do odbudowy budynku szkoły i zorganizował warunki do nauki dla około 600 uczniów z rodzin przesiedleńców. Mam taki dokument skierowany do kierownika szkoły J. Gellesa, na odwrocie strony zachował się niemiecki tekst urzędowy z napisem Heil Hitler.

Po wojnie w Oławie była duża bieda. Często żywiliśmy się wschodnią potrawą – kaszą kukurydzianą. Do dziś lubię tę kaszę w różnej postaci. Pamiętam, że jak stryj Tadeusz w 1950 r. przysłał nam w paczce długopisy, to w szkole była ogromna sensacja. Każdy w klasie chciał zobaczyć, jak działa taki długopis.

Pamiętam, że w Oławie mieszkali Ormianie, dyrektorem poczty był z pochodzenia Ormianinem. Pani Axentowicz uczyła w szkole młodsze klasy. Jestem pod wrażeniem, że do dzisiaj sprawami ormiańskimi zajmuje się tam m.in. pani Janina Kordys, którą znam osobiście. W 1954 r. wyjechaliśmy do Przemyśla, gdzie zdawałem maturę i wróciłem na studia do Wrocławia.

Czy to, że Pańska rodzina pochodziła z Kresów, miało jakiś wpływ na Pana badania naukowe?

Na pewno tak. W uniwersyteckim Instytucie Historycznym w tym okresie, kiedy studiowałem w latach 1958-1963, panowała wspaniała atmosfera. To była oaza tolerancji. Była tam wtedy np. prof. Ewa Maleczyńska – członek Komitetu Centralnego PZPR, obok niej prof. Stefan Inglot i prof. Władysław Czapliński czy docent Henryk Zieliński – partyjny wykładowca, oraz prof. Adam Galos. Wszyscy jednak ze sobą współpracowali. Pamiętam, że docent Zieliński mówił w otwarty sposób na wykładzie o Katyniu. Nie było wtedy podręczników, wiedzę czerpaliśmy z wykładów.  W związku z tym, że była to w większości profesura lwowska, to panowała taka kresowa atmosfera. Wybrałem seminarium z historii Galicji u prof. Galosa. Pisałem pracę magisterską o wyborach do Sejmu Galicyjskiego w 1913 r. Byłem zaskoczony tym, że takie barwne wtedy było życie polityczne w Galicji. Różne stronnictwa miały swoje organy prasowe: socjaliści mieli – Naprzód, ludowcy – Przyjaciel Ludu, konserwatyści – Czas, wielcy obszarnicy – Gazetę Narodową itd. W 1913 r. głównym polem starcia w kampanii wyborczej była sprawa utworzenia Uniwersytetu Ukraińskiego we Lwowie. Interesowały mnie wybory, ordynacja wyborcza. Były różne kurie wyborcze: chłopów, mieszczan, wielkich właścicieli ziemskich. Była również grupa wirylistów, którzy wchodzili do Sejmu z racji pełnionych funkcji. To był rektor Uniwersytetu we Lwowie, rektor Politechniki Lwowskiej i rektor UJ oraz biskupi. We Lwowie było trzech biskupów katolickich: abp Józef Bilczewski (rzym.-kat.), abp Aleksander Szeptycki (grec.-kat.) i abp Józef Teodorowicz (obrz. ormiański). W dalszym ciągu interesują mnie sprawy galicyjskie. Niedawno mój seminarzysta wydał książkę o Galicji i we wstępie mi podziękował, że zachęciłem go do tej tematyki.

Dlaczego wybrał Pan akurat studia historyczne na Uniwersytecie Wrocławskim?

Na studia historyczne trafiłem po części dzięki profesorowi szkoły średniej w Przemyślu doktorowi Franciszkowi Persowskiemu, koledze ze studiów prof. S. Inglota. Było dawnym oficerem legionistą i potrafił trzymać dyscyplinę na lekcjach. Moje liceum w Przemyślu było bardzo dobre i po wojnie uczyła nas jeszcze kadra przedwojenna. Byłem po nim świetnie przygotowany do studiów i często wiedziałem więcej niż moi rówieśnicy. Ważne było również to, że pochodziłem z nauczycielskiej rodziny i od najmłodszych lat miałem kontakt z książkami. Na studiach 80% egzaminów zdawałem przed terminem

Jakie są Pana sukcesy jako rektora UWr?

W latach 1987-1990 byłem prorektorem do spraw studenckich i to były czasy zmiany ustroju w Polsce. Miałem wtedy pracy od rana do wieczora, wśród studentów byli liczni działacze opozycji, pełniący obecnie funkcje państwowe (jak np. Grzegorz Schetyna, Jacek Protasiewicz i in.). Bez przerwy brałem udział w wiecach studenckich. Kiedy byłem rektorem dużo mojej uwagi wymagała kwestia utworzenia wydziału teologicznego. Według mojej wizji, którą przedstawiłem na początku kadencji, można było go przywrócić, ale wtedy, gdy spełni warunki akademickie. Dużo pozytywnej pracy wykonał wtedy Rektor Fakultetu Teologicznego,  a ocenie biskup świdnicki Ignacy Dec. Absorbowały również przygotowania do 300-lecia UWr. Wyremontowano Gmach Główny, przede wszystkim dach i elewację, bo to wszystko się rozsypywało. Powstał również budynek Wydziału Prawa. Co najważniejsze, udało się zdobyć duże fundusze (ponad 200 mln zł) na budowę Biblioteki Uniwersyteckiej. Myślę, że ten gen ormiański po babci, w całej mojej karierze akademickiej i nie tylko, dawał o sobie znać, bo zawsze mówiono, że byłem pracowity.

 

Rozmawiał

Andrzej Gliński

 

Romuald Gelles – historyk, profesor (Uniwersytet Wrocławski), rektor Uniwersytetu Wrocławskiego w latach 1999-2002.  Autor licznych prac z zakresu historii Polski oraz Niemiec i stosunków polsko-niemieckich w XIX i XX w., bibliografistyki śląskiej oraz historii Wrocławia.